„Dawno, dawno temu, w minionym ustroju politycznym, gdzie wszystko było na kartki, a na półkach stał ocet…”. Tak mogłaby się zaczynać opowieść o życiu w PRL-u, który dla jednych pozostaje do tej pory przykrym wspomnieniem, dla innych, jest beztroskim czasem dzieciństwa, a dla pozostałych – tajemniczym czasem o którym słyszeli od starszego rodzeństwa czy rodziców.
Przydział – magiczne słowo-klucz, które obowiązywało w tamtych czasach. Wszystko było wyliczone. Cukier, mąka, masło, mięso – określona ilość na rodzinę lub osobę. Za wieloma produktami które dziś mamy na wyciągnięcie ręki, trzeba było stać kilka godzin w długiej kolejce. Często bez gwarancji, że w międzyczasie nie zabraknie towaru. Jedną z takich rzeczy były pomarańcze. Niedostępne na co dzień, „rzucone” (takiego słowa używano zazwyczaj, gdy pojawiał się towar) do sklepów zazwyczaj w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, były czymś luksusowym i smakowały i pachniały niesamowicie… Zupełnie inaczej niż obecnie.
Wiem, że dla wielu ta historia brzmi dość abstrakcyjnie. Jeśli jesteście ciekawi, zapytajcie rodziców, babcię lub dziadka. Oni na pewno dopowiedzą Wam jej dalszy ciąg. Nie wnikam w kwestie polityczno-społeczne, bo to nie miejsce na takie tematy, ale odnoszę wrażenie, że ograniczenie ilości podstawowych produktów spożywczych (choć uważam je za absolutnie słabe!) sprawiało, że w tamtej epoce jedzenie było szanowane i nie marnowało się go tyle, co dziś. Kiedy udało się wreszcie zdobyć wspomniane i wyczekane pomarańcze, wymienić się z kimś kartkami (będącymi niepisaną „walutą” w sklepach i poza nimi), zdobywając tym samym dodatkowe, niezbędne produkty – wówczas były powody do zadowolenia. Trzeba było rozsądnie planować, bo nikt nie mógł iść ot tak, po kolejny kilogram cukru czy mąki.
Podobnie było z ubraniami. Jeśli chciało się mieć coś ciekawszego, niepowtarzalnego, trzeba było wystać godziny za materiałem na nową sukienkę aby zdolna mama, babcia, ciocia, uszyła ją według zachodnich trendów. Każdy materiał był wykorzystywany najlepiej jak to możliwe. Wielu znanych, polskich muzyków szyło sobie kostiumy sceniczne z tego, co było możliwe do dostania. Taka była ówczesna rzeczywistość. Cierpliwość i kreatywność – to dwie cechy jakie kojarzą mi się z tamtym czasem.
Myślę, że były to poniekąd zalążki polskiego „zero waste”, które oficjalnie jeszcze nie istniało. Przerabianie starych ubrań (to co teraz nazywamy TIE DYE było znane i popularne już w latach 80tych). Farbowanie i odbarwianie koszulek i spodni wybielaczem, by stworzyć niepowtarzalne wzory, prucie swetra mamy, żeby z tej samej wełny powstał zupełnie nowy, asymetryczny – dla córki. Bluzki i koszule szyte z materiału na zasłony – to tylko kilka pomysłów na recycling czy re-use – będących przecież w duchu Zero Waste.
Dziś nikt nie wydziela ani nie utrudnia nikomu dostępu do żywności czy innych podstawowych dóbr. Jeśli tylko mamy pieniądze, bez problemu możemy kupić co tylko chcemy. To wygoda ale i pułapka. Skoro coś przychodzi tak łatwo, często nie zastanawiamy się nad dalszym losem wielu rzeczy. Kupując nowe, stare wyrzucamy. Jedzenie kupione w nadmiarze też często ląduje w koszu. Co można zrobić aby to zmienić?